Mam nadzieję, że minęło już dostatecznie dużo czasu, bym bez obaw o bycie zlinczowaną, mogła pozwolić sobie na poniższą wypowiedź. Dotyczyć ma bowiem wydarzeń ostatnich dni, a ściślej ich relacjonowania przez media. Ufam, że znajdziecie w tym poście kochani czytelnicy słowa, które nie zostały jeszcze wypowiedziane, jakkolwiek paradoksalnie by to nie brzmiało.
Mój punkt widzenia, z racji, oczywistej dla części mych kolegów i koleżanek, miłości do matki stacji, nakazuje spróbować przedstawić Wam katastrofę okiem dziennikarzy. Kładę nacisk na słowo „spróbować”, bo do dziennikarza jeszcze mi daleko. Stanę niejako w ich obronie, bo dużo złego mówiło się o mediach w obliczu tragedii z 10 kwietnia. Czuję wewnętrzny sprzeciw, który pragnę wyrazić. Kto zainteresowany, niech czyta dalej. Kto poirytowany, niech zrobi sobie melisę i sprawdzi, co słychać na jego fejsowym profilu.
Sobota, okolice godziny 10:00. Małgosia, która w związku z piątkowym spotkaniem towarzyskim, syto nakrapianym alkoholem, słyszy jak przez mgłę telefon swojego współlokatora. Ten odbiera, zza drzwi dobiega deklaracja „dobra, idę włączyć telewizor!” Warto dodać, że wspomniany chłopiec jest absolutnym przeciwnikiem czarnych, gadających pudeł i stroni od nich jak od ognia. Mimo to, jak rzekł, tak uczynił. Ja podnoszę skacowaną głowę i z wyraźnie wyczuwalną irytacją w głosie mówię „możesz mi z łaski swojej powiedzieć, co takiego musiało się stać, że nie dosyć, że mnie budzisz, to jeszcze poczułeś nagle potrzebę oglądania telewizji?” „Poczekaj, zaraz zobaczysz, że mam powód”. Gdy usłyszałam, co się stało, pomyślałam (jak prawdopodobnie każda osoba w tym kraju) „to niemożliwe”. Druga myśl-jeśli to prawda, nie chciałabym być teraz na miejscu dziennikarzy.
Niestety okazało się, że informacja sprawdziła się. W mgnieniu oka zbiegło się do mnie (a mówiąc ściślej, do mojego telewizora) pół akademika, żeby śledzić na bieżąco wszystko, co się dzieje. I tak siedzieliśmy, patrzyliśmy w ekran, który służyć powinien głównie do celów rozrywkowych. Ale nie tego dnia. Dzięki mediom, które stanęły na głowie, by minuta po minucie relacjonować Polakom to, co się dzieje, widzieliśmy wszystko, prawie na własne oczy. Podano informację o przemarszu studentów UJ, w którym uczestniczyć miał Rektor i duchowni. Dwóch moich kolegów postanowiło udać się tam czym prędzej. Gdy wrócili, od jednego z nich usłyszałam słowa, które sprawiły, że krew w moich żyłach niemal się zagotowała. „Było bardzo dużo ludzi, większość szła w skupieniu, ale te p********* hieny tylko pchały się do przodu z mikrofonami, kamerami i aparatami. Bezczelni!” „Bezczelni? I mówi to człowiek, który jeszcze dwie godziny temu oglądał relację tych samych hien przed telewizorem!”- odpowiedziałam z wypiekami na twarzy. Gdyby nie hieny, nie wiedzielibyśmy nic. Gdyby nie hieny, nie zobaczylibyśmy nic. A funkcji hieny w tym dniu łatwo pełnić nie było. Uwierzcie na słowo. Bo hieny to czasem także ludzie, którzy tragedię przeżywają tak samo, jak hydraulicy, nauczyciele i piekarze a mimo to nie mogli w zaciszu własnego domu oddać się kontemplacji tragedii. Musieli być blisko wydarzeń, przepychać się i walczyć o relację. Po co? Byśmy to my mogli się wspomnianej kontemplacji oddać.
Na tym smutnym wydarzeniu się jednak nie skończyło. Nie sądziłam, że po raz kolejny ciśnienie gwałtownie skoczy mi podczas przeglądania demotywatorów. A jednak. Jakże ogromne było moje zniesmaczenie, gdy moim oczom ukazał się ten. Cyniczne? Uszczypliwe? Jakże erudycyjne, nieprawdaż? Jaka jest moja odpowiedź, pisać chyba nie muszę. Ciekawa jestem, skąd osoba, która zamieściła ów demotywator, dowiedziała się o tragedii. Zapewne dzięki gołębiom pocztowym. Frustracja moja w tym przypadku również granic nie znajduje.
Na szczęście w środę zdarzyło się coś, co zdołało podnieść mnie na duchu i przywróciło wiarę w ludzi. O 20:00 z kolegami z Przystanku Student robiliśmy relację z protestu przeciwko pochowaniu Prezydenta Lecha Kaczyńskiego na Wawelu. Przedstawicieli mediów było mnóstwo. Kamery, mikrofony, dyktafony, aparaty, do wyboru, do koloru. Z rozjuszonego tłumu dało się słyszeć różne hasła. W znacznej większości, czemu nie trudno się dziwić, koncentrowały się na temacie protestu. W pewnym momencie z ust młodego człowieka stojącego w samym sercu demonstracji usłyszałam jednak coś, co na chwilę odebrało mi głos. „Telewizjo, pokaż prawdę!”-krzyczał. Zgromadzeni na Franciszkańskiej szybko podłapali i przez kilka minut jak mantrę powtarzali powyższy postulat. Wtedy pomyślałam, że jak będę duża, mimo wszystko wciąż chcę być dziennikarzem telewizyjnym. Bo wbrew temu, co o telewizji mówią i myślą przeciętni Polacy, ja wierzę, że w takich momentach przede wszystkim jest właśnie po to, by pokazywać prawdę. Moim zdaniem, przynajmniej od 10 kwietnia 2010 roku, spisuje się w tej roli na medal. I oby tak zostało. Życzę tego wszystkim hienom, do których mam nadzieję w przyszłości będę miała zaszczyt dołączyć.