Manifest tercetu egzotycznego

To jest nasz blog. Należy do nas. Posiadamy go i wszystko, co on głosi.
Blog ten będzie wyrazem naszej wytężonej pracy - znoju umysłów tęgich i serc gorących.
Blog ten wwierci się niczym świder w przodek telewizyjnej skały, rozłupując zakrzepłe pokłady paleotelewizji, by wydobyć z nich najczystszy pierwotny blask srebrnego ekranu.
Nasza potrojona wizja zapewni skomasowane uderzenie napiętych neuronów w skostniałe struktury sformatowanych programów.
Zanurzymy się w rwącym strumieniu telewizyjnym bez obaw o zbrukanie się płynącą nim papką.
Zdejmiemy archaiczne obramówkowanie, przetrzemy brudne szyby kineskopów i otworzymy szeroko okna na świat.
Tak uczynimy! Tak zrobimy! I wprowadzimy telewizję do umysłów waszych. Bo od tego ona jest.
Od tego jest ona. Od tego jest.

Kibic przed telewizorem, część 3 - Cafe Futbol

, , , | 0 komentarze

Sport na ekranie to nie tylko transmisje na żywo, ale i gadające głowy. W niedzielne przedpołudnie (zwykle o godz. 11.00) w Polsacie Sport można obejrzeć program "Cafe Futbol". To bezprecedensowa w polskiej telewizji hybryda poważnego programu publicystycznego na śmiertelnie poważne tematy (wszak rozmawia się tam o piłce nożnej) i telewizji śniadaniowej.
Tego drugiego elementu swego czasu było więcej niż obecnie, gdyż na wizji dla zaproszonych gości gotował były kucharz polskiej kadry narodowej Robert Sowa. Potem - zapewne w trosce o formę sportowców, występujących w programie - z tego pomysłu zrezygnowano i rozmawiający muszą się zadowolić bliżej niezidentyfikowanymi przekąskami.
Niemniej jednak przestrzeń programu jest dość specyficzna jak na program o sporcie. Transmisja odbywa się bowiem na żywo z hotelowego hallu. Przeszklone wnętrze, wygodne sofy i czerwony dywan mają budować prestiż, ale bywa z tym różnie, gdyż przy złej pogodzie ponury widok Warszawy łączy się z nim tak jak Dworzec Centralny ze Złotymi Tarasami. W tle zwykle widzimy barek i krzątającego się kelnera, a czasem za oknem przykleją się do szyby ciekawscy gapie.

O tym, jakiego rodzaju program oglądamy, w warstwie wizualnej świadczy tylko logo Cafe Futbol przyklejone za plecami gości, które co tydzień nieco zmienia swoje położenie oraz materiały filmowe opatrzone tym samym znakiem. Główną osią programu są jednak rozmowy z gośćmi, wywodzącymi się ze środowiska piłkarskiego. Prowadzący (Mateusz Borek lub Bożydar Iwanow) przepytuje "stałych ekspertów" (byłego piłkarza Wojciecha Kowalczyka oraz dziennikarza Romana Kołtonia), a także zaproszonego gościa (trenera, działacza, piłkarza)na temat oceny gorących wydarzeń ostatniego tygodnia w polskim i światowym futbolu.
Zwykle 2/3 z niemal 90 minut czasu antenowego zajmują konwersacje poświęcone polskiej piłce nożnej, przetykane materiałami filmowymi; potem następuje przerwa na reklamy, po której wzrasta liczba zarejestrowanych wcześniej materiałów z zagranicznych boisk, które są już raczej pobieżnie komentowane przez gospodarza i gości. Na koniec mamy przeważnie konkurs z nagrodami.

To, co ciekawe w "Cafe Futbol" to łączenie przeciwieństw: przeważnie luźna atmosfera kontrastuje ze scenograficznymi pozorami wyrafinowania, iście awangardowa w warunkach telewizyjnych praca kamery (szybkie najazdy i odjazdy, żabia perspektywa, odbicia w lustrze) ze statyką, wynikającą ze specyfiki "siedzącego programu", a wymuszona elegancja gości z ich przyzwyczajeniami (często biedny zawodnik wciśnięty w garnitur ma problemy ze skleceniem poprawnego zdania złożonego).
Mimo tych udziwnień poziom dyskusji zwykle jest przyzwoity, a że w polskich warunkach właściwie nie ma konkurencji (poza programami poświęconymi tylko polskiej Ekstraklasie, jak "Szybka piłka" w TVP 2, czy "Liga Plus Extra" w Canal+) jest to pozycja wartościowa dla wszystkich fanów futbolu. Z drugiej strony jaki sens ma tak naprawdę filozofowanie o piłce nożnej?

Gatunek, który ma swoje czasopismo

, , , , , | 0 komentarze

Miłośnicy i kryptofani seriali jednoczą się dziś na wielu forach internetowych czy stronach WWW, wymieniając się nie tylko opiniami o ostatnich odcinkach, ulubionej parze, linkami do wywiadów z twórcami, zdjęciami aktorów czy własnymi pomysłami na temat fabuły, ale przede wszystkim spoilerami. Oto definicja dostarczona właśnie przez dużą stronę fanowską serialu Star Trek. Skądinąd, brawa dla autorów za stworzenie małego słownika podstawowych pojęć serialomanii w dobie globalizacji.
Spoiler (zwany czasem bardziej swojsko "psujem") to informacja, która właśnie psuje nam niespodziankę, gdyż opowiada o faktach z filmów/odcinków które nie były jeszcze emitowane (w Polsce). (...)
Nawet w USA istnieją restrykcje dotyczące spoilerów, gdyż niektóre fakty dotyczące nowych odcinków są "wykradane" lub celowo ujawniane przez producentów, aby spowodować żywsze zainteresowanie serialem.

Czasami producenci przesadzają, co nie umyka uwadze fanów. Telewizja CW była niedawno nieco skrytykowana za ilość wypuszczanych sneek peek’ów przed ostatnimi odcinkami swoich seriali (Gossip Girl, The Vampire Diaries, One Tree Hill, 90210) . Podobnie rzecz ma się z cliffhangerami na koniec sezonu - ledwo zaczęły się serialowe wakacje, a już widzowie wiedzą, że on przeżyje.
Tu wypada pochwalić twórców Desperate Housewives za pomysł zakończenia 5 sezonu, kiedy to wszyscy fani całe wakacje próbowali zgadnąć, kto jest panną młodą, która Mike właśnie poślubił.
Jednak jeszcze nie w każdym domostwie w Polsce znajduje się komputer ze stałym dostępem do Internetu, a seriale lubi oglądać jakieś 3/4 narodu. Jak zatem zaspokoić ciekawość, gdy nie ma się dostępu do internetowychcspoilerów? Otóż z odsieczą przychodzi wydawnictwo Bauer, do którego należy dziś większość czasopism telewizyjnych, żeby wymienić tylko Tele Tydzień, To&Owo, Tele Świat czy Imperium TV, a także bohatera dzisiejszego wpisu:
Świat Seriali
Jak podaje wydawca jest to:
Jedyne pismo na rynku w całości poświęcone serialom. Jego najmocniejszą stroną są wyczerpujące streszczenia odcinków oraz tzw. pilot serialowy - przejrzysty i kompletny przewodnik po serialach rozpisany na dni i godziny przez bieżące dwa tygodnie.
Na dodatek o średnim nakładzie ponad 330 tysięcy i czytelnictwie 723 000 osób.*
Zaanalizujmy zatem najpierw okładkę:

Bohaterowie godni najlepszego miejsca na okładce: Majka, Michał ich dziecko z mało profesjonalnej cytologii.
Z lewej strony informacje tylko o polskich serialach, ale na dole wskazówki, że fani zarówno północnoamerykańskich, jak i południowoamerykańskich produkcji znajdą coś dla siebie.
A poza tym absolutnie +10 do wskaźnika nostalgii za latami 90-tymi: 4 plakaty w środku czasopisma! W Świecie Seriali coś dla każdego: disneyowska plastikowa i wszechobecna Hannah Montana, nowy symbol seksu ze stajni Waltera i Miszczaka, cyzli Filip Bobek, gwiazdy latinowoodu (wiedzieliście, że funkcjonuje takie określenie?? Bo ja nie) oraz absolutny rarytas: Stephanie, Eric, Ridge i Brooke (komentarz raczej zbędny).
9 stron zajmuje „Przewodnik po serialach”, który wygląda tak:


Warto zauważyć, że opisane są także seriale emitowane przez FoxLife, Zone Romantica :D, Tele 5, TV Puls, AXN, Canal+ czy HBO. Ciekawe jest też to, umieszczono na górnym pasku strony: „Wyraź swoją opinę – zagłosuj na ulubiony serial smsem”. Jak widać nadeszły czasy, w których głosowanie za pomocą pilota nie wystarcza. Jest trochę wywiadów i informacji o aktorach: od Fernando Colungi (który jest dla latynoskich tasiemców tym, czym Shah Rukh Khan dla Bollywoodu) do Nicolette Sheridan, która wytoczyła proces twórcy Desperate Housewives. Istotne miejsce zajmuje też dział „Najważniejsze wydarznie od 14 maja do 27 maja”, czyli dokładniejsze omówienie któregoś wątku, np. "Kto zaraził Zuzę wirusem HIV?" albo „W hotelu grasuje pedofil?” Narracja jest tu zazwyczaj obiektywna, dostarczająca po prostu informacji o wydarzeniach, ale zdarzają się wstawki sugerujące, jak czytelnik powinien odebrać niektóre wydarzenia, np.: ,„Nie ma się co dziwić, że dwóch młodych chłopców pod jednym dachem z obcym mężczyzną budzi podejrzenia…”
Z okazji jubileuszu czasopisma, zaprezentowano kilka rankingów pod hasłem Złota dziesiątka na 10 lat Świata Seriali. A że wszyscy uwielbiamy czytać różne toplisty i podsumowania - plus dla redakcji za pomysł.
Tu subiektywna lista „seriali, które zmieniły nasz świat”:


Dalej są śluby, Latinowood, lekarze, najbardziej zgrane duety, przełomowe wydarzenia u Mostowiaków, idole nastolatków, dorastanie na ekranie oraz:



Na koniec postać kultowa z Serialowych ikon popkultury. Swoją drogą, internetową karierę tej postaci dostrzegają inne media:



*źródło: ZKDP, średni nakład jednorazowy, rozpowszechnianie płatne razem; marzec 2009 - luty 2010 oraz Polskie Badania Czytelnictwa, MillwardBrown SMG/KRC, wskaźnik CPW, grupa wszyscy 15+; kwiecień 2009 - marzec 2010; N = 48 543 za: Świat Seriali, wyd. Bauer

Plastic fantastic

, , , | 3 komentarze

Ostatnio wpadło mi w ręce bardzo ciekawe czasopismo "Communication, Culture & Critique". Znajduje się w nim kilkunastostronnicowy artykuł autorstwa Shuh-Yeh Lee pod tytułem "The power of beauty". Traktuje o programach telewizyjnych, które ukazują kulisty operacji plastycznych. Treść wydała mi się na tyle ciekawa, że postanowiłam podzielić się z Wami głównymi wątkami poruszanymi w tekście. Mam nadzieję, że Wam także materia przypadnie do gustu.

Pierwszym programem telewizyjnym, poświęconym operacjom plastycznym, był Extreme Makeover, który w 2002 roku wyemitował kanał ABC. Niedługo potem, jak grzyby po deszczu, pojawiły się następne- The Swan, Dr. 90210, I Want a Famous Face, Plastic Surgery Before and After. Ich sukcesem nie była wyłącznie wysoka oglądalność. Przyczyniły się także do znacznego zwiększenia popytu na tego typu usługi chirurgiczne. Liczba operacji w 2005 roku wzrosła o 38 proc. w stosunku do stanu z roku 2000.



Operacje plastyczne po raz pierwszy na szeroką skalę zaczęto wykonywać zaraz po I Wojnie Światowej. Służyły do likwidacji okrutnych skutków, jakie walka odbiła na ciałach ofiar, którym udało się przeżyć. Głównym celem było zatem ludzkie zdrowie. Z biegiem lat sytuacja nieco się zmieniła. Dziś głównie kobiety, choć czasem także mężczyźni, korzystają z usług chirurgów plastycznych, by poprawić swoje zdrowie psychiczne. To ono nie jest w stanie zaznać spokoju, gdy na brzuchu pojawia się niepożądana fałda tłuszczu.

Panie poddające się zabiegom chirurgii plastycznej są przekonane, że uroda jest gwarantem osiągnięcia sukcesu. W poprzednim stuleciu piękne kobiety były w bardziej komfortowej sytuacji niż ich koleżanki, dla których natura nie była tak hojna. Mogły bowiem liczyć na to, że uda im się zdobyć męża, którego zadaniem było utrzymanie rodziny. Kobieta miała wyglądać, mężczyzna zarabiać. W dzisiejszych czasach panie stały się niezależne, same potrafią zadbać o swoją przyszłość finansową. Mimo to konieczność bycia atrakcyjną nie przestała obowiązywać. Badania są bezlitosne. Potwierdzają, że uroda daje większą szansę na awans w pracy. Przypadek pewnej kobiety, która zawodowo trenuje surfing nie pozostawia złudzeń. Z jej wypowiedzi wynika, że sam talent nie wystarczy, by przyciągnąć sponsorów. Jej ciało musi być doskonale zbudowane, by mogła z dumą nosić na klatce piersiowej logo firmy, która gwarantuje jej pieniądze.

Ideał piękna na przestrzeni lat bardzo się zmienił. Kiedyś najbardziej atrakcyjne były te, które mogły urodzić dużo dzieci. Szerokie biodra, spora pupa, miękki brzuch, kształtny biust. Wszelkie krągłości mile widziane. Współczesne media znacznie zmodyfikowały ten wzorzec. W teledyskach występują piosenkarki anorektyczki. Prezenterki telewizyjne to piękne, młode i szczupłe kobiety, które najczęściej w studiu zasiadają obok „tatusiowatych”, doświadczonych panów w średnim wieku. Także biznes pornograficzny przyczynił się do modyfikacji dawnego ideału kobiety. Panie występujące w tego typu produkcjach są obdarzone ponadprzeciętnie obfitym biustem, zestawionym z filigranową budową i obowiązkowo płaskim brzuchem. Na podstawie powyższych przykładów można stwierdzić, że media tworzą i lansują dzisiejszy ideał piękna. Co więcej, badania przeprowadzone na grupie młodych kobiet wykazały, że to właśnie telewizja i to, co w niej prezentowane, jest dla nich największym motorem skłaniającym do zrzucenia wagi.



Programy telewizyjne, które poświęcone są ukazywaniu kulis operacji plastycznych, obok teledysków, programów informacyjnych i filmów pornograficznych, także mają swój udział w budowaniu zewnętrznego wizerunku kobiety doskonałej. Medioznawczej analizie zostały poddane trzy programy: Extreme Makeover nadawany przez ABC, Dr. 90210 emitowany na E! oraz Plastic Surgery Before and After, który można zobaczyć na kanale Discovery Health. Wybrano 32 odcinki, które pojawiły się na ekranie od 29 stycznia 2009 do 11 lutego 2007.

Analizę przeprowadzono na czterech płaszczyznach:
• Głos z offu
• Wypowiedzi i postawy pacjenta, chirurga, rodziny i przyjaciół
• Dialogi między pacjentem a chirurgiem, pacjentem a rodziną i przyjaciółmi
• Obraz prezentowany w programie i muzyka, która się w nim pojawia

Po przeprowadzonych badaniach można było wyciągnąć wiele wniosków dotyczących postawy kobiet i modelu świata prezentowanego w szklanym ekranie. Najczęściej poprawiane przez chirurgów części ciała to za mały biust, za duży brzuch, zbyt płaskie pośladki. Poprzez wypowiedzi rodziny i przyjaciół kobiet, które poddały się operacji, program sugeruje, że jedynym powodem, dla którego przedstawicielka płci teoretycznie pięknej nie może znaleźć partnera, jest wyłącznie jej niedostateczna atrakcyjność fizyczna. Charakter nie gra tu najmniejszej roli. Dlatego najwłaściwszym sposobem zmiany tego niekomfortowego stanu jest poddanie się operacji plastycznej. Mężatki nie mają już tego problemu. Ich partnerzy przed kamerami wyznają, że kochają żony takie, jakimi są i nie mogą zrozumieć, po co potrzebna im operacja plastyczna. Jednak gdy zobaczą efekty, przyznają, że przeszły ich najśmielsze oczekiwania. Ich wybranki są znacznie bardziej seksowne, pociągające, wzbudzające pożądanie wśród mężczyzn spotkanych na ulicy. Program oglądającym go kobietom daje do zrozumienia, że jeśli zrobią sobie operację plastyczną, nawet mąż będzie kochał je bardziej. Warto zwrócić też uwagę na stronę wizualną prezentowaną w tego typu produkcjach. Bohaterki chcące poddać się zabiegowi to kobiety atrakcyjne, które osiągnęły wysoką pozycję zawodową i życiową. Ich ciała wymagają jedynie drobnej korekty. Otoczenie pełne jest pięknych ludzi, drogich samochodów, ekskluzywnych klubów, markowych ubrań. Niemożliwym zdaje się odszukanie w nim choć jednego brzydkiego starca. Nawet chirurg świadczący usługę jest najczęściej mężczyzną niezwykle przystojnym. Przed zabiegiem zapewnia swoją pacjentkę o całkowitym niemal braku jakichkolwiek zagrożeń i niebezpieczeństw wynikających z przeprowadzenia operacji. Zarówno dla kobiety, jak i dla niego, zabieg jest jedynie dobrą zabawą. Po zakończonej sukcesem operacji lekarz paradoksalnie zaczyna oceniać własną pracę. Zachwyca się rewelacyjnymi efektami, jakie udało mu się uzyskać. Ze specjalisty, zamienia się bowiem w mężczyznę, który posiada prawo do oceniania jakości kobiecych kształtów.

Ostatnia scena, jaka pojawia się w każdym programie obrazującym kulisy operacji plastycznych, pokazuje główną bohaterkę w skąpym stroju, radosną, uśmiechniętą, cieszącą się życiem, otoczoną grupą bliskich jej osób. Morał nasuwa się jeden. Tylko idealnie piękne kobiety, wpisujące się we wzorzec lansowany przez media, mają szansę realizować się w życiu.

A niech to, już nigdy nie pójdę na plażę w kostiumie kąpielowym. Najwyraźniej nie zasłużyłam.

Muzzy. I wszystko jasne

| 0 komentarze

Łezka mi się prawie w oku zakręciła, gdy zobaczyłam, że na Facebooku kolega dołączył do grupy Ponowna emisja "Muzzy in Gondonland" w TV!. Dołączywszy do grupy od razu, pomyślałam, ile to razy nasze pokolenie mówi: nauczyłem się angielskiego z Cartoona, co kłamstwem oczywiście nie jest. Ale kaganek oświaty niósł też bezpośredni zielony stworek pożerający zegarki i różne elementy krajobrazu urbanistycznego :)
Serię stworzyła w 1986 stacja BBC, by uczyć angielskiego jako drugiego języka.
Z radością (i zapewne otwartą buzią) śledziłam przygody mieszkańców Gondolandu, przetykane podstawami słownictwa i gramatyki języka angielskiego, w których występował rowerzysta Norman.

Polska telewizja zapewne już nigdy tego nie wyemituje, ale mam nadzieję, że YT jeszcze będzie istniał, kiedy będę mieć dzieci.

Oglądaj, oglądaj, będziesz mądrzejszy!

, , | 0 komentarze

Każda szanująca się telewizji powinna spełniać dwie podstawowe, wiodące funkcje. Oprócz rozrywkowej, z której dostarczaniem radzi sobie wzorowo, gadające pudło obecne w większości domów ma za zadanie edukować swojego odbiorcę. O wypełnienie tego zadania nie jest już jednak tak łatwo. Preferencje widzów przez ostatnie dwadzieścia lat bardzo się zmieniły, a programy edukacyjne i modyfikacje, jakie nastąpiły w ich konstrukcji i formie, są dowodem na potwierdzenie tej tezy. By odpowiednio zobrazować to przykładem, postanowiłam porównać sztandarowe programy edukacyjne z początku lat dziewięćdziesiątych do tych, które współczesny widz może oglądać na ekranie swojego telewizora.

Obowiązkiem TVP jest wypełnianie misji publicznej, w związku z czym ta stacja na edukację widzów nacisk powinna kłaść przede wszystkim. Trzeba przyznać, że przed i za czasów mojego pięknego dzieciństwa (a dodam dla niewtajemniczonych, że wiosen liczę sobie już dwadzieścia dwie) wychodziło jej to całkiem dobrze.

8 września 1977 roku w ramówce programu Pierwszego Telewizji Publicznej pojawiła się „Sonda”. Prowadzący Zdzisław Kamiński i Andrzej Kurek starali się przybliżyć widzom zagadnienia związane z szeroko pojętą nauką. Najbardziej zależało im na atrakcyjnym przedstawieniu najnowszych osiągnięć ówczesnych naukowców. Twierdzili bowiem, że ludzie nauki mają problem ze spopularyzowaniem dziedzin, którymi się pasjonują. Telewizja okazała się być idealnym narzędziem do tego celu.



Program błyskawicznie zyskał ogromną popularność wśród widzów publicznej jedynki. Mimo że dla dzisiejszego przeciętnego oglądacza prezentowane treści mogą się wydawać średnio pasjonujące, zagadnienia związane z fizyką, chemią, astronomią czy biotechnologią zachwycały publiczność przed telewizorami. Twórcy „Sondy” dysponowali niezwykle skromnym, nawet na tamte czasy, budżetem. Doświadczenia przeprowadzane w studiu najczęściej wykonywane były przy pomocy ogólnodostępnych środków i materiałów. Co więcej humor prowadzących, scenografia i zabawne stroje, w które prezenterzy często ubierali się dla uatrakcyjnienia programu, okazały się pomysłami niezwykle trafionymi.

Kilka lat później, na fali sukcesu „Sondy” , 3 września 1985 roku, w najlepszym czasie antenowym- tuż przed Dziennikiem Telewizyjnym, TVP1 rozpoczęło nadawanie kolejnego programu edukacyjnego- „Kuchnia”. Tym razem targetem miały być jednak dzieci. Wiktor Niedzicki, wraz ze swoimi kilkuletnimi synami, prezentował młodym widzom spektakularne i widowiskowe eksperymenty dokonane w zaciszu studyjnej kuchni. Program rzeczywiście spełniał swoją rolę. Dzieci (w tym ja!) z pasją oglądały wyczyny prezentera i jego synów, wiedziały dzięki temu, jakie niebezpieczeństwa czyhają na nie podczas obcowania w środowisku własnej kuchni. Młodzi telewidzowie mogli na przykład przekonać się, co grozi niedoświadczonej gospodyni domowej, która gorący, palący się olej postanowi ugasić wodą.



„Kuchnia” z biegiem czasu podbiła serca nie tylko młodych ludzi. Z pasją oglądali ją także dorośli. I także dla nich Niedzicki stał się autorytetem. W prima aprilis naukowiec i jego synowie dla żartu zaprezentowali „eksperyment”, który pokazywał, że po postawieniu w pionie wysmarowanej masłem drewnianej deski, ugotowane jajko zaczyna toczyć się po niej z dołu do góry. Zszokowani telewidzowie, w tym- jak wspomina w jednym z wywiadów Niedzicki- pewna nauczycielka fizyki, dzwonili do studia i pytali o dokładniejsze wskazówki, gdyż im eksperyment się do tej pory nie udał. A przecież w telewizji widzieli na własne oczy, że jest to możliwe.

Dziś konwencja programów edukacyjnych bardzo się zmieniła. Telewizja Publiczna niechętnie emituje produkcje, których celem jest przybliżenie widzowi pasjonującego acz skomplikowanego świata nauki. Tematem zainteresowały się jedynie komercyjne kanały tematyczne takie jak Discovery Channel. Przykładami tego typu programów są „Brainiac” i „Pogromcy mitów”. Prezenterzy obu produkcji dwoją się i troją, by wszystko dookoła wybuchało błyskało i szokowało. Środki pieniężne, jakie producenci przeznaczają na tworzenie tego typu programów edukacyjnych, są niebotyczne. Także tematyka i rodzaj przeprowadzanych „eksperymentów” diametralnie się zmienił.



Widz „Brainiac’a” ma szansę dowiedzieć się, że jedzenie ciastek z makiem może spowodować pozytywny wynik testu na obecność narkotyków w organizmie. Nylonowa odzież wystarczy mu, by wysadzić stację benzynową. Gdyby natomiast potrzebował spadochronu, najlepiej zrobi posługując się dwoma ogrodowymi workami na śmieci. Fan „Pogromców mitów”, po znalezieniu w lodówce nadwyżki salami, może wykorzystać je jako paliwo do amatorskiej rakiety. Gdyby jakiś znajomy zalazł mu za skórę, może być pewny, że uda mu się go zabić przy pomocy kuszy wykonanej z papieru, kleju i gumki od majtek. W roli strzały najlepiej sprawdza się zaostrzony plastikowy widelec. Jeśli wróg znalazłby się pod wodą, a widz programu akurat miałby przy sobie broń palną, musi pamiętać, że pocisk nie doleci dalej niż na odległość 2 metrów. Trzeba przyznać, że wachlarz informacji serwowanych przez współczesne programy edukacyjne jest imponujący, dla niektórych pewnie nawet i bezcenny. Sciencetainment, ot co.

Śpiewać każdy może, a jak nie, to je czekoladki

, , , | 1 komentarze

Świat (i telewizja, rzecz jasna) uwielbia historie typu od zera do bohatera. Nierzadko o wiele więcej radości daje śledzenie historii autentycznych postaci, które są "z naszego świata", a nie z magicznego uniwersum istniejącego w głowach scenarzystów Mody na Sukces.
Prócz klasycznych teleturniejów od jakichś dziesięciu lat największą popularnością cieszą się talent shows różnej maści. Sam pomysł nie jest nowy, wystarczy przypomnieć sobie jakikolwiek amerykański film lubi serial familijny: w wielu produkcjach zawsze znajdziemy wątek o szkolnym talent show, na który nasz siedmioletni bohater zawzięcie ćwiczy na pianinie, a jego sąsiadka z domku obok trenuje baletową choreografię w uroczym różowym tutu. W naszym pięknym nadwiślańskim kraju tradycja ta nie była nigdy aż tak upowszechniona, choć ze szkolnych lat pamiętam, jakiej radości dostarczał tzw. mini playback show organizowany w podstawówce.

Protoplastą telewizyjnych poszukiwań talentu jest z pewnością amerykański program The Original Amateur Hour. Już wtedy telewidzowie mogli głosować, dzwoniąc, a na zwycięzców czekały stypendia w wysokości 2000USD.
Tutaj siedmioletnia Irene Cara z Bronxu (tak, ta sama, która kilka dekad później dostanie Oscara za kultowe "What a Feeling"):

Od 1983 do 1995 emitowano program Star Search, w którym uczestnicy podzieleni byli na kilka kategorii, między innymi: wokalista, wokalistka, młody wokalista, tancerz, komik. Cztereoosbowe jury punktowało każdy występ gwiazdkami ( maksymalnie czterema). W finale głosowała już tylko publiczność zgromadzona w studio. Zwycięzcy poszczególnych kategorii otrzymywali 100 000 USD, jednak w przeciwieństwie do swojego następcy, Idola, Star Search nie gwarantowalo laureatom podpisania kontraktów. Program, szczególnie za czasów Ronalda Reagana, na swój sposób uprawomocnił amerykański sen: z odrobiną wysiłku, codziennych ćwiczen i talentu (niekoniecznie na miarę Czesława Niemena), każdy mógł wygrać. Tutaj Justin Timberlake z fasonem i galanterią, w kowbojskim wdzianku, przegrywa w wieku 11 lat z inną małoletnią uczestniczką:


Przy talent shows nie można nie wspomnieć o dwóch Simonach. Simon Fuller, pomysłodawca formatu Idola (który na całym świecie ma w sumie ponad 100 wersji) oraz So You Think You Can Dance. A do tego twórca najbardziej jaskrawego przejawu (pseudo)pop-feminizmu w hitorii muzyki rozrywkowej:

Simon Cowell. Manager i producent muzyczny, telewizyjny, człowiek orkiestra. Gwiazdą stał się właśnie dzięki statusowi najbardziej złośliwego i kontrowersyjnego jurora w programach American Idol , Pop Idol, X-Factor, Britain's Got Talent. Jeśli chodzi o ostatni z wymienionych programów, to został on wymyślony właśnie przez Cowella i jego firmę Syco. Jednak z powodu pewnych nieporozumień po odcinku pilotowym, produkcję brytyjskiej wersji przesunięto i format Got Talent zadebiutował właściwie w USA.
Got Talent osiągnął natychmiastowy sukces. Chciałabym w tym momencie poświęcić trochę uwagi wersji brytyjskiej, którą na tle pozostałych krajów wyróżnia nagroda. Otóż zwycięzca występuje przez Królową we własnej osobie na corocznym Royal Variety Show

Zwycięzcą pierwszej edycji był Walijczyk Paul Potts, niepozorny i mało medialny sprzedawca telefonów komórkowych.

Jak widać z krótkiej prezentacji Paula przed castingiem, nierzadko wzięcie udziału w programie wiąże się z próbą przezwyciężenia kompleksów, nieśmiałości i oczywiście, chęci spełnienia marzenia życia.
Na czym polega sukces Got Talent? Moja subiektywna ocena brzmi: na różnorodności i dostarczaniu czystej rozrywki. Wielokrotnie Simon Cowell powtarza „This is what this show is about, variety” Na takie rzeczy po prostu przyjemnie się patrzy:

Oczywiście wzruszające nieco zmanipulowane historyjki o uczestnikach potrafią być denerwujące, ale i tak nie umniejszają level of entertainment w moim mniemaniu. W końcu zawsze można kliknąć dalej na pasku odtwarzania ;)
Nie możemy zapomnieć o fenomenie Susay Boyle, o której mówiły i pisały wszystkie światowe media jeszcze przed oficjalnym początkiem trzeciego sezonu w ITV. Wszystko za sprawą tego głosu (i tej aparycji, i późniejszej wzmianki o braku jakiegokolwiek doświadczenia w całowaniu). Boyle była typowana jako pewna zwyciężczyni, ostatecznie przegrała z taneczną grupą Diversity, co rzekomo doprowadziło ją do załamania nerwowego.

Do Polski przyszedł McDolnald’s , Big Brother i H&M, więc kwestią czasu było zanim największa stacja komercyjna wypuści polską edycję formatu Got Talent. Ciekawość budził skład jury. Polski Simon Cowell – czyli nigdy niedorastający chłopiec polskiego dziennikarstwa i szołbizu, Kuba Wojewódzki. Absolutnie mdła i przeegzaltowana doktor Zosia Foremniak oraz chyba najciekawszy wybór obsadowy, bezpośrednia Agnieszka Chylińska (której mariaż z telewizją, popem, glamourami itp. Budzi od pewnego czasu swoiste kontrowersje). Jak to jednak było do przewidzenia, nasza rodzima wersja nie umywa się do brytyjskiej, jednak perełki się zdarzają i za taką uważam grupę Audiofeels lub niejakiego Kaczorexa
Sporo szumu podczas pierwszej edycji narobiła także jedenastolatka z wypisanym brakiem witamin na twarzy, która zmiażdżyła jury i publikę swoim wykonaniem piosenki „Dziwny jest ten świat” . TVN zgodnie ze swoją zmyślną strategią zapowiedział ten występ w Faktach (tu proszę zdać się jedynie na moją pamięć, bo nie udało mi się znaleźć odpowiedniego materiału). Klaudia jest przykładem jednej z kategorii Uczestnika Gwarantującego Sukces czyli Utalentowane Dziecko. Przykłady można cały czas mnożyć, ja polecam na przykład rozczulająca i naturalną Connie Talbot. Czasami jednak nietrudno oprzeć się wrażeniu, że to rodzice pchają dzieci do konkursu i bardziej przeżywają występy niż mali uczestnicy.
Jednak nie może być zawsze pięknie, w przyrodzie równowaga musi być. Mam Talent karmi się także różnego rodzaju freakami, na czele z człowiekiem jedzącym na czas czekoladki lub czystą abstrakcją z pogranicza kiczu i performance’u czyli duetem Orion

A poza tym Lady Gaga i transgender jest wszędzie :D
Wspomniana już Susan Boyle potwierdza zasadę o istnieniu kategorii Uczestnika Budzącego Współczucie. Polska edycja: niewidoma absolwentka Akademii Muzczynej. Można dyskutować, czy wzbudzanie żalu robi swoje albo jest niezaplanowanym patentem...
Ale, jakkolwiek to zabrzmi, w takich programach wszystkie chwyty są dozwolone.

Na koniec wrzucam moich osobistych ulubieńców, zwycięzców duńskiej edycji.

Kibic przed telewizorem, część 2.

, , | 1 komentarze

Transformacja ustrojowa otworzyła w końcu wyposzczonym polskim kibicom telewizyjne okno na świat. Początkowo podany został on na satelitarnych talerzach przez anglojęzyczny Eurosport i niemieckojęzyczny DSF. Wkrótce jednak dzięki ekspansji sieci kablowych oraz powstawaniu kodowanych kanałów na polskich ekranach zaroiło się od transmisji sportowych z wydarzeń zarówno światowego jak i lokalnego szczebla.

Na sport w swojej ramówce szczególnie silnie postawił Canal +, który uczynił zwłaszcza z transmisji meczów najsilniejszych lig piłkarskich (angielskiej Premier League, hiszpańskiej La Liga, włoskiej Serie A i francuskiej Ligue 1) oraz nieco słabszej acz rodzimej Ekstraklasy, swój okręt flagowy. Canal + przyciąga także miłośników innych dyscyplin transmisjami koszykówki (NBA i WNBA), boksu, rugby, czy wyścigów na żużlu. Zaletą stacji jest przede wszystkim fachowa redakcja sportowa i profesjonalna realizacja transmisji, dzięki której nawet mecze polskich drużyn można oglądać z mniejszym bólem. Zwłaszcza komentatorzy piłkarscy, jak Jacek Laskowski, Andrzej Twarowski, czy Tomasz Smokowski wyrobili sobie u kibiców uznaną markę.
Obecnie Canal + udostępnia dwa kanały stricte sportowe, na których w ciągu weekendu podczas trwania sezonu piłkarskiego można obejrzeć kilkanaście spotkań. W szczególnych wypadkach (np. w ostatnich kolejkach polskiej Ekstraklasy, gdy mecze odbywają się o jednej godzinie) stacja uruchamia dodatkowe kanały, a także prowadzi transmisje symultaniczne ze wszystkich stadionów.

"Prosportowo" jest też niewątpliwie nastawiony Polsat. Oprócz trzech kanałów, pokazujących wyłącznie sport (Polsat Sport, Polsat Sport Ekstra i nowy Polsat Futbol), transmisje nadawane są również w ogólnodostępnych - Polsacie (przede wszystkim Liga Mistrzów i siatkówka) oraz TV4 (wyścigi Formuły 1, Liga Europejska). Poza wymienionymi dyscyplinami Polsat pokazuje głównie piłkę ręczną w wymiarze ligowym i reprezentacyjnym, walki bokserskie, a okazyjnie także tenis, hokej i wydarzenia parasportowe, typu Mariusz "Dominator" Pudzianowski na ringu MMA.


Polsatowi udaje się czasem również wygrać przetargi na pokazywanie wielkich imprez. W 2002 roku złamał monopol telewizji publicznej na pokazywanie Mistrzostw Świata w piłce nożnej, a w 2008 r. nabył prawa do transmisji Mistrzostw Europy w tej dyscyplinie.
O innych stacjach napiszę wkrótce, bo właśnie zaczyna się finał Ligi Mistrzów. Transmisja w Polsacie i nSport. :)
c.d.n.

Kibic przed telewizorem, część 1.

, , | 0 komentarze

Nie tak dawno temu i w całkiem nieodległej galaktyce, ludzie chcący obejrzeć mecz piłkarski musieli dotrzeć na stadion. To jak wiadomo wiązało się (i wiąże nadal) z wieloma wyrzeczeniami - trzeba zarezerwować sporo czasu (zwłaszcza, gdy mecz odbywa się daleko od miejsca zamieszkania) oraz nieco pieniędzy (na dojazd, bilet, przekąski etc.) W dodatku bywa, że na głowę pada deszcz, śnieg, a niekiedy także kamienie i elementy ławek rzucane przez mało życzliwych nam fanów. Z boiska też często wieje nudą, ale przecież za bilet się zapłaciło, więc należy wysiedzieć do końca, choćby akcje na murawie snuły się w tempie filmów Wong Kar-Waia. W sumie kibicowi na stadionie ciężko jest.

Dziś sport zagościł na dobre w mediach, a wydarzenie nietransmitowane przez żadną stację telewizyjną to takie, którego nikt by i tak nie oglądał (np. potyczki naszych klubów piłkarskich w rundach wstępnych europejskich pucharów).
Już w 1908 roku w Londynie rozpoczęto rejestrację olimpijskich zawodów sportowych. Od 1912 roku było to obligatoryjne na mocy postanowienia Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego. W 1936 r. w Berlinie nakręcony materiał emitowano już (niemal) na żywo w specjalnych izbach telewizyjnych, gdzie zgromadzeni widzowie mogli obejrzeć dziennie aż 8 godzin materiału ze sportowych aren, nakręconych wcześniej przez ekipę pod wodzą Leni Riefenstahl.



Rejestrowano też zawody na ziemiach polskich. Cracovia była pierwszym polskim zespołem, którego mecz został sfilmowany i pokazany w kinach. 30 czerwca 1912 roku wiedeńska ekipa filmowa zarejestrowała na taśmie filmowej fragmenty meczu Cracovia – Monori TE Budapeszt (4:0). Cztery bramki z tego spotkania włączone do kroniki filmowej oglądane były przez bywalców kin w całej Europie w lipcu 1912 roku. Na pierwszy mecz w telewizji Polacy musieli jednak poczekać prawie 45 lat.
10 marca 1957 roku Telewizja Polska po raz pierwszy w historii transmitowała mecz piłkarski. Ze stadionu przy Konwiktorskiej spotkanie towarzyskie stołecznych drużyn Polonii i Gwardii komentował Jerzy Zmarzlik. W udziale Polonii przypadła także pierwsza transmisja z Pucharu Polski. Warszawski zespół podejmował wówczas Górnika Radlin.
Potem z piłką w telewizji publicznej bywało jednak różnie. W 1970 roku w szeregach wszechwładnie panującej partii postanowiono, iż polscy kibice nie zobaczą Mistrzostw Świata w Meksyku. Na szczęście wkrótce nastał czas Złotej Jedenastki Kazimierza Górskiego i transmisje z zawodów, w których brał udział nasz Wunderteam stały się chlebem powszednim telewidza.



O transmisjach z ligowych aren krajów zachodnich oczywiście nie mogło być mowy. Co prawda w latach osiemdziesiątych pojawił się nadawany do dziś program "Sportowa Niedziela", w którym można było zobaczyć bramki z najważniejszych meczów lig zagranicznych. Dopiero jednak po 1989 roku i powstaniu prywatnych stacji telewizyjnych nastąpił prawdziwy przełom.
c.d.n.

Rzeczy, które oglądasz w Polsce będąc kibicem piłkarskim

, | 3 komentarze

W sobotę 15 maja w polskiej telewizji dojdzie do przełomowego wydarzenia. CANAL+ przeprowadzi bowiem pierwszą w Polsce transmisję z meczu piłkarskiego w technologii 3D.

Polska jest trzecim europejskim krajem, w którym spotkanie piłkarskie zostanie pokazane w trzech wymiarach. W styczniu taką transmisję obejrzeli Anglicy (mecz Arsenal Londyn - Manchester United), a w marcu Niemcy (Bayer Leverkusen - HSV). Pierwszą w ogóle transmisję 3D w 2009 roku przeprowadzili natomiast Meksykanie.

W Polsce na pierwszy ogień pójdzie mecz Wisły Kraków z Odrą Wodzisław. Relacja zostanie przeprowadzona ze stadionu Hutnika w Nowej Hucie, gdzie gościnnie występuje w obecnym sezonie Wisła i rozpocznie się o godz. 16.50. CANAL+ użyje specjalnego wozu transmisyjnego wyposażonego w 9 kamer pracujących w technologii stereoskopowej.

Telewidzowie zaopatrzeni w telewizory i okulary 3D będą mogli zobaczyć relację na kanale 28 CYFRY+, a pozostali kibice na specjalnych pokazach organizowanych przez stację w pubach i kinach w Krakowie, Poznaniu i Warszawie. Relacja będzie niekodowana, co oznacza, że będą ją mogli zobaczyć także widzowie, którzy na co dzień nie mają dostępu do oferty CANAL+. Partnerem transmisji jest Eutelsat, więc przekaz odbędzie się poprzez należącego do operatora satelitę Hot Bird.

Transmisje w kinach odbędą się w następujących miejscach:
Multikino Ursynów (Al. KEN 60 w Warszawie)
Multikino Poznań 51 (ul. Królowej Jadwigi 51)
Multikino Kraków (ul. Dobrego Pasterza 128)
A transmisje w pubach:
w Warszawie w Champions Sports Barze w Hotelu Marriott (Al. Jerozolimskie 65/79)
w Krakowie w Pubie Sportowy Ring (ul. Św. Filipa 25) i w Sportspubie (ul. Grodzka 50)
w Poznaniu w Estadio (ul. Mielżyńskiego 16) i w Cafe del Mar (ul. Wrocławska 10)

Nie jestem tipsiarą!

, , , | 0 komentarze

Jakież było zdziwienie jednego z moich znajomych, gdy wyznałam, że nie widziałam słynnej reklamy "Dla mojej Krysi najlepszy zestaw". Jako telewidz internetowy, jestem skazana na Ptasie Mleczko na VOD albo zupełny brak reklam (czy to na pewno kara?). Pomyślałam, jak przystało na telewidza doby szybkich łącz internetowych: ok, znajdę na YT.

Tutaj małe wtrącenie (a może, ha ha, przerwa na reklamy) odnośnie transferu magii srebrnego ekranu na grunt internetowy. Przez przypadkiem trafiłam właśnie na TO. "Darmowa Telewizja Internetowa to ogromny wybór programów telewizyjnych które usatysfakcjonują każdego widza" Bossssko - pomyślałam - ciekawe jak bardzo darmowa. Mało gustownie wykonany serwis od razu mnie poinformował: "Aby pobrać program do odbioru telewizji wyślij sms". Koszt: 8zł. Oferta, jak widać, przebogata. "Pobierz program i zacznij oglądać najnowsze informacje ze świata, fascynować się przy rozgrywkach sportowych, posłuchać muzyki lub obejrzeć przeboje filmowe bądź ulubione seriale, to nie może Cię z nami zabraknąć" - takim hasłem kusi reklama telewizji w Internecie (brzmi to sformułowanie zaiste zabawnie). Serwis do sprawdzenia dla teoretyka telewizji, nie ma co, trzeba tylko darmowe 8zł wygospodarować w studenckim budżecie.

Wracając do Krysi: przypadkiem trafiłam jednak na tę reklamę (z wyłączonym dźwiękiem, gdyż Pan Właściciel omawiał właśnie z nami rachunek za prąd) "live" w telewizji. Zatem skupiłam się najpierw na obrazach. Białe kozaczki, tipsy, mimika świadcząca o tym, że o bohaterce mógłby ktoś powiedzieć "kredki ma w głowie". Ukochany zrobiony na lowelasa w typie "polish boyfriend". Dostają papierową torbę, tu ujęcie z produktami sieci Era i na koniec wielkanocny zajączek (nieźle jestem do tyłu, jak widać). Ale dalej nie wiem, co mówią. Znajduje więc na YT.

Otóż niezdecydowana Krystyna nic nie mówi, daje swemu partnerowi pełną władze: on decyduje. Wybiera najlepszy zestaw. Wiesław Godzic pisze, że „w powszechnym mniemaniu reklamowanie dotyczy konkretnej marki lub produktu i polega na tym, że konsument wierzy (świadomie lub półświadomie) w magiczną moc produktu: w to, że zakup, posiadanie i używanie pozwoli mu stać się osobą o cechach pożądanych”. Ale w nowym tysiącleciu, sprzedający swój produkt chcą być przewrotni. Bo oto przedstawiają stereotypową „słodko-głupią blondynkę” i macho z miasta powiatowego do 30 tysięcy mieszkańców w taki sposób, że potencjalny nabywca ma sobie pomyśleć „Haha, ja taki nie jestem i nie będę, ale reklama fajna”. I ją zapamięta. I zastanawiając się nad nowym pakietem przywoła sobie pomysłowość copywriter’ów Ery, którzy tak zabawnie pokazali „osoby o cechach niepożądanych” i śmieją się z tego samego. Ewolucja.
Reklama o Krysi dość szybko stała się fenomenem. Nie wiem, czy na miarę słynnego "Kopytka", ale na pewno przeniknęła na inne poziomy kultury masowej. Nie sposób tu nie zgodzić się z Martinem Davidsonem, który stwierdził, że „Reklamowanie jest czymś więcej niż strategią rynkową”. Zrobiłam mały risercz.
Mamy już zatem (a jakżeby inaczej) demotywator:
http://demotywatory.pl/1544695/Dla-mojej-Krysi
Poza tym przypomniało mi się, jak koleżanka, opisując jakąś dziewczynę, użyła stwierdzenia „No taka Krysia”. Teraz już wiem o co chodzi.
Nie sposób nie przywołać także facebookowej grupy. Ciekawe, czy twórcy reklamy czerpali z takiej Urban legend? A może ona jest echem mentalności Krysiowego mężczyzny?
Jednak prawdziwy smaczek zostawiam na koniec. Komentarze pod filmikiem na YT głoszą: „Najlepsza reklama jaką widziałem”, „kryśia jest poprostu mistrzowska oskara jej za tą role :P!” Pewna grupa kobiet czuje się jednak jawnie urażona tą reklamą. Określają ją jako głupią i bronią sztucznie przedłużanych paznokci, bo nie są tipsiarami.
A Wy, drodzy Czytelnicy, co myślicie o tej reklamie i innych tego typu? Jak czulibyśmy się, gdyby na przykład w reklamie hipermarketu spod znaku „Dla każdego coś dobrego” pokazano studenta kulturoznawstwa (lubi innego kierunku dla przyszłych żon bogatych mężów), który sunie niespiesznie między pólkami w jeansach rurkach, roztaczając za sobą magiczny pył , ma na twarzy wymalowane cierpienie godne Wertera , bo nie może zdecydować się na gatunek sera pleśniowego, gdy mija go energiczny student politechniki krzyczący do ekspedientki „tej gołdy za 10.99 ćwierć deko proszę”.



Korzystałam z: W. Godzic, Oglądanie i inne przyjemności kultury popularnej, Kraków 1996.

Ankieta

, | 0 komentarze

Jeszcze przez 6 dni możecie wypowiadać się w naszej ankiecie na temat tego, co w TV oglądacie najchętniej. Póki co prowadzą zwolennicy oglądania telewizji jako takiej, a nie programów w niej występujących. Głosy w pozostałych kategoriach rozkładają się niemal równomiernie. Nie ujawnili się jedynie fani teleturniejów, ale może pojawią się oni po najbliższych zajęciach z teorii TV.

Zachęcamy do oddawania głosów!

Na koniec coś dla miłośników Jana Pospieszalskiego, których również wśród nas nie brakuje:

10 kwietnia 2010. Teraz ja.

, , | 5 komentarze

Mam nadzieję, że minęło już dostatecznie dużo czasu, bym bez obaw o bycie zlinczowaną, mogła pozwolić sobie na poniższą wypowiedź. Dotyczyć ma bowiem wydarzeń ostatnich dni, a ściślej ich relacjonowania przez media. Ufam, że znajdziecie w tym poście kochani czytelnicy słowa, które nie zostały jeszcze wypowiedziane, jakkolwiek paradoksalnie by to nie brzmiało.

Mój punkt widzenia, z racji, oczywistej dla części mych kolegów i koleżanek, miłości do matki stacji, nakazuje spróbować przedstawić Wam katastrofę okiem dziennikarzy. Kładę nacisk na słowo „spróbować”, bo do dziennikarza jeszcze mi daleko. Stanę niejako w ich obronie, bo dużo złego mówiło się o mediach w obliczu tragedii z 10 kwietnia. Czuję wewnętrzny sprzeciw, który pragnę wyrazić. Kto zainteresowany, niech czyta dalej. Kto poirytowany, niech zrobi sobie melisę i sprawdzi, co słychać na jego fejsowym profilu.

Sobota, okolice godziny 10:00. Małgosia, która w związku z piątkowym spotkaniem towarzyskim, syto nakrapianym alkoholem, słyszy jak przez mgłę telefon swojego współlokatora. Ten odbiera, zza drzwi dobiega deklaracja „dobra, idę włączyć telewizor!” Warto dodać, że wspomniany chłopiec jest absolutnym przeciwnikiem czarnych, gadających pudeł i stroni od nich jak od ognia. Mimo to, jak rzekł, tak uczynił. Ja podnoszę skacowaną głowę i z wyraźnie wyczuwalną irytacją w głosie mówię „możesz mi z łaski swojej powiedzieć, co takiego musiało się stać, że nie dosyć, że mnie budzisz, to jeszcze poczułeś nagle potrzebę oglądania telewizji?” „Poczekaj, zaraz zobaczysz, że mam powód”. Gdy usłyszałam, co się stało, pomyślałam (jak prawdopodobnie każda osoba w tym kraju) „to niemożliwe”. Druga myśl-jeśli to prawda, nie chciałabym być teraz na miejscu dziennikarzy.

Niestety okazało się, że informacja sprawdziła się. W mgnieniu oka zbiegło się do mnie (a mówiąc ściślej, do mojego telewizora) pół akademika, żeby śledzić na bieżąco wszystko, co się dzieje. I tak siedzieliśmy, patrzyliśmy w ekran, który służyć powinien głównie do celów rozrywkowych. Ale nie tego dnia. Dzięki mediom, które stanęły na głowie, by minuta po minucie relacjonować Polakom to, co się dzieje, widzieliśmy wszystko, prawie na własne oczy. Podano informację o przemarszu studentów UJ, w którym uczestniczyć miał Rektor i duchowni. Dwóch moich kolegów postanowiło udać się tam czym prędzej. Gdy wrócili, od jednego z nich usłyszałam słowa, które sprawiły, że krew w moich żyłach niemal się zagotowała. „Było bardzo dużo ludzi, większość szła w skupieniu, ale te p********* hieny tylko pchały się do przodu z mikrofonami, kamerami i aparatami. Bezczelni!” „Bezczelni? I mówi to człowiek, który jeszcze dwie godziny temu oglądał relację tych samych hien przed telewizorem!”- odpowiedziałam z wypiekami na twarzy. Gdyby nie hieny, nie wiedzielibyśmy nic. Gdyby nie hieny, nie zobaczylibyśmy nic. A funkcji hieny w tym dniu łatwo pełnić nie było. Uwierzcie na słowo. Bo hieny to czasem także ludzie, którzy tragedię przeżywają tak samo, jak hydraulicy, nauczyciele i piekarze a mimo to nie mogli w zaciszu własnego domu oddać się kontemplacji tragedii. Musieli być blisko wydarzeń, przepychać się i walczyć o relację. Po co? Byśmy to my mogli się wspomnianej kontemplacji oddać.

Na tym smutnym wydarzeniu się jednak nie skończyło. Nie sądziłam, że po raz kolejny ciśnienie gwałtownie skoczy mi podczas przeglądania demotywatorów. A jednak. Jakże ogromne było moje zniesmaczenie, gdy moim oczom ukazał się ten. Cyniczne? Uszczypliwe? Jakże erudycyjne, nieprawdaż? Jaka jest moja odpowiedź, pisać chyba nie muszę. Ciekawa jestem, skąd osoba, która zamieściła ów demotywator, dowiedziała się o tragedii. Zapewne dzięki gołębiom pocztowym. Frustracja moja w tym przypadku również granic nie znajduje.

Na szczęście w środę zdarzyło się coś, co zdołało podnieść mnie na duchu i przywróciło wiarę w ludzi. O 20:00 z kolegami z Przystanku Student robiliśmy relację z protestu przeciwko pochowaniu Prezydenta Lecha Kaczyńskiego na Wawelu. Przedstawicieli mediów było mnóstwo. Kamery, mikrofony, dyktafony, aparaty, do wyboru, do koloru. Z rozjuszonego tłumu dało się słyszeć różne hasła. W znacznej większości, czemu nie trudno się dziwić, koncentrowały się na temacie protestu. W pewnym momencie z ust młodego człowieka stojącego w samym sercu demonstracji usłyszałam jednak coś, co na chwilę odebrało mi głos. „Telewizjo, pokaż prawdę!”-krzyczał. Zgromadzeni na Franciszkańskiej szybko podłapali i przez kilka minut jak mantrę powtarzali powyższy postulat. Wtedy pomyślałam, że jak będę duża, mimo wszystko wciąż chcę być dziennikarzem telewizyjnym. Bo wbrew temu, co o telewizji mówią i myślą przeciętni Polacy, ja wierzę, że w takich momentach przede wszystkim jest właśnie po to, by pokazywać prawdę. Moim zdaniem, przynajmniej od 10 kwietnia 2010 roku, spisuje się w tej roli na medal. I oby tak zostało. Życzę tego wszystkim hienom, do których mam nadzieję w przyszłości będę miała zaszczyt dołączyć.

Trochę kultury

, | 2 komentarze

Wpis Ani o "Maglu towarzyskim" mógł wywołać wrażenie, że w telewizji nie ostały się już inteligentne formy życia, zdolne konwersować na przyzwoitym poziomie. Próbując nie poddać się temu wrażeniu chciałbym przywołać mój ulubiony program w TVP Kultura, a mianowicie "Tygodnik kulturalny".
Program ten, jak cała niszowa i pogardzana przez władze stacja przeżywa(ł) swoje ciężkie chwile, ale ostatecznie (?), powrócił na antenę "po krótkiej - jak utrzymuje TVP - przerwie".

Formuła jest bardzo prosta, wręcz archaiczna. Prowadzący, Michał Chaciński zaprasza szóstkę krytyków do wspólnej dyskusji na temat nowych wydarzeń kulturalnych w danym tygodniu. Mamy więc gadające głowy w studiu plus krótkie materiały filmowe, prezentujące omawiane kwestie. Z 40 min. programu, po kilka przypada na omówienie premier filmowych, literackich, muzycznych, teatralnych i innych obszarów sztuki. Brzmi nudno? Zapewniam, że nudno nie jest, bo rozmowy mają swoją temperaturę, mimo, że nie tyczą się życia prywatnego celebrytów.

W najnowszym programie:
film Woody'ego Allena o kuriozalnym polskim tytule +
znęcanie się nad nowohoryzontowym szwedzkim filmidłem +
zbiór opowiadań Amosa Oza +
antologia komiksu Michała Śledzińskiego +
nowe płyty Gorillaz i Massive Attack oraz
wystawa Marcina Maciejowskiego w Muzeum Narodowym.

Premiera programu w każdy piątek ok. 22.00. Powtórka w niedzielę o 16.20.

Wywiad z Michałem Chacińskim znajdziecie tutaj.

Poniżej filmowy fragment programu z ubiegłego roku, dla ludzi, którzy nie mają szczęścia posiadać praw do korzystania z misyjnej działalności TVP, a kiedy słyszą słowo "kultura" nie odbezpieczają rewolweru.

oj tam, oj tam

| 0 komentarze



źródło

Maglem po szołbizie

, , | 3 komentarze

Święta, święta i po świętach, ale cośmy się naoglądali kablówki w rodzinnych domach, to nasze. Zapping? A może prześledziliśmy najpierw "Wielkanocne hity" w najbardziej poczytnym piśmie w Polsce?
Ja skorzystałam na przykład, by obejrzeć aktualny odcinek "Magla Towarzyskiego". Program dość oryginalny, jak na świat polskiej telewizji, traktowany czasem jako telewizyjna odpowiedź na pudelka. Z oficjalnych źródeł możemy się dowiedzieć, że "Program był pionierskim przedsięwzięciem na polskim rynku telewizyjnym. Taka formuła nigdy w Polsce nie zagościła, ale prędko znalazła naśladowców w innych stacjach. „Happy Hour” oraz program „Lub czasopisma” pojawiły się po „Maglu towarzyskim”.

Post ten będzie takim miksem o Maglu jako programie telewizyjnym i tekście telewizyjnym, który ja, widz, odbierałam sobie w Wielką Sobotę roku pańskiego 2010.

Prowadzący, Tomasz Kin i etatowa filmoznawczyni polskich mediów Karolina Korwin-Piotrowska używają sobie, oj używają na polskich gwiazdach i gwiazdkach oraz prasie kolorowej (nie tylko brukowej), przyznając tzw klapy oraz klasę. Mamy więc konkretną dawkę transmedialności, tym bardziej, że często omawiana jest filmografia danej osoby.

I tak w ostanim odcinku zastanawiano się, jak to jest, że Dariusz Kordek 19 lat temu zagrał u Pasikowskiego, co tak świetnie rokowało na przyszłość, a teraz pojawia się gościnnie w co gorszych serialach i "próbuje się rozwieść" (tu kamera pokazuje sesję z hucznego ślubu aktora).I tym sposobem niegdysiejszy Kuba z "Krolla" dostaje pierwszą "klapę tygodnia".

Kasia Cichopek, psycholog, żona Crazy Frog'a i,jak sama się określiła w innym programie TVNStyle, ikona telewizyjna [sic!]. Dostaje się jej (i styliście "Vivy") za sesję, moim zdaniem, inspirowaną fenomenem sagi Twilight (ach ta intertekstualność w kulturze popularnej!). Sesja faktycznie odrzucająca. Co ciekawe, bezlitosna Korwin-Piotrowska, broni Pyzy, mówiąc "Bo to jest fajna dziewczyna. Ma potencjał". Więc jak to jest? Jeździmy po gwiazdkach jak po łysej kobyle, ale at the end of the day mrugniemy do widza, bo Kasia może i uśmiecha się z "Dobrych Rad", ale kiedyś zagra u Almodovara.

Tutaj mała dygresja odnośnie targetu programu. Czyżby wykształciuchy dla wykształciuchów? Otóż klapa Kasi C. zatytułowana jest "W poszukiwaniu straconej Kasi" - producenci jak widać liczą, że część widzów kojarzy tytuł słynnego dzieła Proust'a.

I teraz czas na klapę tygodnia. Coś dla filmoznawców, rączka do góry, kto oglądał niedawno "Trzecią część nocy", drodzy czytelnicy ;) O książce "Nocnik" Andrzeja Żuławskiego jest ostatnio bardzo głośno. Większość, jak przypuszczam, wie o co chodzi w tym skandaliku, a kto nie, odsyłam do subiektywnych źródeł prawiedzy.
Redaktorzy "Magla" pozwolili sobie na pewien autotematyzm. Dowiadujemy się, że "polska publiczność uwielbia poniżanie gwiazd, ale Żuławski przekroczył granicę, wiemy to nawet my!"

W dalszej części programu śmiano się z: Krzysztofa Ibisza i jego nowej (której to już?) twarzy, której niestraszny jest tykający zegar ani mimika, Katarzyny Skrzyneckiej i jej przepisu na sałatkę w "Przyjaciółce", przy okazji podsuwając myśl, że polski show-business nigdy nie wybacza:

Stały element programu to także gość, gwiazda lub gwiazdka, która jest pozytywną gwiazdką nie do obśmiewania (aktualnie, dodajmy, granica na pewno jest płynna i któryś z gości pewnie dostał onegdaj klapę). Tym razem pani Karolina i pan Tomasz rozmawiają z Magdą Steczkowską, która "naoglądała się takich rzeczy, że nie chciała robić kariery solowej i wolała zostać gwiazdą chórków".

Omawianie prasy zagranicznej: tutaj z reguły redaktorzy zachwycają się wyższym poziomem zachodniej prasy kolorowej, tym razem (słusznie) poświęcają ten segment "oscarowej" sesji Anne Leibovitz dla Vanity Fair.

Na koniec klasa tygodnia, dla wartościowej celebrity Mai Ostaszewskiej oraz wzmianka o utracie wagi przez Rafała Mohra (wiedzieliście, że Super Express pisze o sztukach teatralnych??)

Na koniec oddsyłam także do trzecich rzędów tu i tu, by wiedzieć co myśli polski internet.

Czeburaszka w poszukiwaniu ręcznika

| 0 komentarze

Na dobry koniec weekendu - dowód na to, że zabawne tłumaczenia zgodne z oryginałem też się zdarzają na YT ;)

Kogo chce przebadać dr O.?

, , | 1 komentarze

Pragnę uniknąć wrażenia, że nasz blog jest zbyt otagowany onetem i tvnem, ale pomysł na tę spontaniczną notkę pojawił się przed chwilą, gdy podczas surfowania* po portalu koncernu ITI, pojawiło mi się (pop-apnęło :P) zaproszenie do wypełnienia ankiety dotyczącej oglądania seriali, której wyniki posłużą jedynie do zbiorczych zestawień statystycznych. Oglądanie seriali - jak mogłabym nie wyrazić chęci do wzięcia udziału w owym badaniu, szczególnie po 9 godzinach pracy i odgrzewanym obiadku z wczoraj. Jakież było moje rozczarowanie, gdy mój profil (kobieta, rocznik 1987, wykształcenie licencjackie) zdyskwalifikował mnie na starcie. Spróbowałam wersji "student" - też nie. Dodałam sobie 10 lat i wykształcenie wyższe: znów Bardzo dziękujemy za chęć wzięcia udziału. Niestety poszukujemy osób o innym profilu. Za chwilę stałam się absolwentem zawodówki,równolatkiem mego ojca. Dalej to samo. Dobrnięcie do kolejnych pytań nie powiodło się także ani przedstawicielce pokolenia Kolumbów, której udało się skończyć podstawówkę, ani licealistce.
Ten post nie ma jakiejś wyrafinowej konkluzji i właściwie to nie miał mieć, ot taka blogowa spowiedź, aczkolwiek dajcie znać, jak stworzycie pożądany profil ankietowanego.

*swoją drogą, czy ktoś jeszcze używa tego sformułowania surfować po Internecie? Ale to już chyba pytanie na dyskusję w rodzaju "Co jest już archaiczne w Internecie i o czym świadczy zastanawianie się nad tym?" ;)

Od chaosu do przepychu, czyli kilka lat z życia programów informacyjnych

, , | 0 komentarze

Jeszcze wczoraj krążąca nade mną wizja napisania blogowego posta przyprawiała mnie o delikatne drżenie rąk. Postawiłam sobie bowiem za cel poruszenie tematu ciekawego, erudycyjnego a jednocześnie oryginalnego, takiego, który dotychczas opisany nie był. Po lekturze treści zamieszczonych na pozostałych blogach, ku mej ogromnej radości, pomysł na szczęście pojawił się sam. Być może w wyborze pomogło także dziennikarskie zboczenie, ukradkiem przebijające się przez nakładaną przeze mnie od czasu do czasu maskę filmoznawcy. Niezależnie od tego, gdzie szukać powinnam źródła, odczuwam potrzebę pochylania się nad programami informacyjnymi. Zatem do dzieła!

1963 to dla telewizji informacyjnej rok przełomowy. 22 listopada tego roku w Dallas w stanie Teksas miał miejsce tragiczny w skutkach zamach na ówczesnego prezydenta Stanów Zjednoczonych Johna Fitzgeralda Kennedy’ego. Jak zareagowała telewizja? Wspomniane wydarzenie było pierwszym w historii momentem, gdy ustalona wcześniej ramówka została zmieniona. Emitowany program przerwano, na ekranie widzowie kanału CBS ujrzeli znanego im dobrze prezentera Waltera Cronkite’a.



Jakość programu, czemu trudno się rzecz jasna dziwić, pozostawia wiele do życzenia. Mimo wieloletniego doświadczenia zawodowego, nawet tak znamienita postać jak Cronkite, nie do końca potrafiła odnaleźć się w narzuconej przez brutalną rzeczywistość konwencji. Wszędzie panuje chaos. Studiu, z którego dziennikarz relacjonuje wydarzenie, daleko do tych, które dziś podziwiamy na ekranach naszych telewizorów. Redaktor siedzi przy biurku służącym mu do codziennej pracy, dookoła nieporządek. Za plecami Cronkite’a widać krzątających się dziennikarzy, którzy co jakiś czas przekazuję mu dalsze informacje na temat śmierci prezydenta. Do szczęścia brakuje chyba tylko momentu, w którym prezenter na wizji zapali papierosa. Znany z tego typu zabiegów był jednak nieco starszy, redakcyjny kolega po fachu Edward R. Murrow, którego postać świetnie oddał David Strathairn w filmie Good Night and Good Luck.


Od tego czasu wiele się zmieniło. Progresja w jakości następowała jednak stopniowo. Krokiem milowym dla rozwoju programów informacyjnych było pojawienie się w 1980 roku CNN- pierwszego na świecie kanału serwującego widzom informacje przez całą dobę. Inicjatorem tego, na ówczesne czasu co najmniej szalonego pomysłu, był Ted Turner. Początki CNN pozostawiały wiele do życzenia. Prezenterzy zdawali się być znacznie lepiej przygotowani do pełnionej przez siebie funkcji, jednak aspekt wizualny przekazu nie był dla widza atrakcyjny. Na ekranie, oprócz logo stacji, nie było nic. Pierwszy krok w stronę postępu stanowiło dodanie napisu „live”. Wbrew pozorom, informacja ta jest niezwykle istotna. Przydała się ona choćby w dniu katastrofy Challengera, która dla wielu widzów mogła wydawać się tak nieprawdopodobna, że wręcz spreparowana.



Dziś wiele krajów na całym świecie, w tym nawet Polska, doczekało się rodzimych odpowiedników CNN. Wymagający, szybko nudzący się widz jest bombardowany krótkimi, treściwymi informacjami, które wręcz wylewają się z ekranu.



Oglądając relację prezentera tvn24, w tym samym czasie ze scrolla możemy dowiedzieć się o innych aktualnych wydarzeniach dnia, widzimy, która jest godzina, znamy nazwę programu, wiemy, co będzie emitowane w następnej kolejności, w razie potrzeby kontaktu z redakcją, mamy podany także adres mailowy. Przepych? Może odrobinkę. A wszystko po to, by zatrzymać zmanierowanego widza przy odbiorniku.Co stanie się jednak, gdy tak szerokie spektrum informacji dodatkowych zacznie być niewystarczające? Co jeszcze wymyślą osoby odpowiedzialne za design powierzchni ekranowej? Nie wiem. Ale już nie mogę się tego doczekać.

VoD & me

, | 0 komentarze

W „Gazecie Telewizyjnej” Wojciech Krzyżaniak wieszczy z pasją godną Marinettiego, rewolucję w telewizji, jaka ma nadejść wraz z wprowadzeniem usługi VoD. Być może ten futurystyczny zapał został podsycony przez znajdujący się na stronie obok (w wydaniu gazetowym) materiał reklamowy sieci Aster. Tak czy owak Krzyżaniak idzie w swych wróżbach tak daleko, że prosi się tym samym o polemikę.

„A kiedy przestaniemy być zakładnikami ramówek i będziemy wybierać pory programów, okaże się, że telewizja przestanie za nas decydować o układzie naszego dnia. Nie będziemy mieli powodów, żeby poddając się stadnym instynktom, siadać o godz. 20 do pasma filmowego tylko dlatego, że taka utrwaliła się tradycja.”

Deprecjonowanie roli przyzwyczajenia w odbiorze telewizji wydaje mi się najważniejszą kontrowersją tego artykułu. Dlaczego prime time jest tym, czym jest? Dlatego że wówczas większość ludzi zwykło siadać przez telewizorem, wzbudzając żądzę zysków wśród reklamodawców i szefów stacji. Dlaczego ludzie oglądają TV właśnie wtedy? Dlatego, że wówczas znajdują wolny czas na rozrywkę, którą zapewnia im telewizja. Oczywiście, następuje tu pewnego rodzaju sprzężenie zwrotne popytu i podaży, jako że widzowie oczekują pewnych programów (np. dobranocka, serwis informacyjny) o pewnych stałych porach, a stacje telewizyjne skłonne są emitować te programy w godzinach, które są dla nich najbardziej korzystne, z uwagi na spodziewane zyski.

Krzyżaniak wydaje się jednak nie dostrzegać tego, że pory emisji podlegają nieustannej negocjacji pomiędzy telewidzami a nadawcami. Dla niego telewizja jest autokratą, który narzuca ogłupianym przez siebie odbiorcom, przymus włączania telewizorów o określonej porze.

„Tradycyjnie rozumiana telewizja jest jednak spełnieniem marzeń wszystkich sympatyków ideologii totalitarnej i władców wielkich korporacji, którzy dzięki niej są w stanie stosunkowo łatwo kreować rynek, nasze gusta i poglądy.”



Ta jakże przejmująca konstatacja pewnie znalazłaby podatny grunt 50 lat temu w prasie PRL, ale w obecności sąsiadujących z artykułem reklam, zamieszczonych przecież przez złowieszczego, korporacyjnego pracodawcę autora, ma siłę wyrazu ulotki o szkodliwości alkoholu, umieszczonej w izbie wytrzeźwień. Ciekawe, że magicznym orężem skierowanym przeciw potwornym koncernom ma być VoD, gdyż „może być zagrożeniem dla tych ‘wielkich manipulatorów’, bo odbierze im rząd dusz.”

Mechanizm działania VoD niewiele przecież różni się od nagrywania programów i filmów za pomocą magnetowidu, czy nagrywarki, z których korzysta co prawda wiele osób, lecz które nie wyeliminowały nawyku oglądania telewizji „na żywo”. VoD, podobnie jak ciągły dostęp do transmisji w internecie sprawdza się świetnie, jeśli chodzi o filmy i seriale, ale trudno sobie wyobrazić taką praktykę wobec niektórych programów, np. relacji z zawodów sportowych, które oglądane z odtworzenia gubią swój klimat autentyczności „dziania się teraz”. W przypadku serwisów informacyjnych zachodzi z kolei potrzeba ciągłej aktualizacji, jako że news jest newsem jedynie przez chwilę i zostaje wypierany przez zdarzenia nowsze. W tej materii przewaga kanałów tematycznych, stale update’ujących informacje wydaje się pozostać niezachwianą.



Krzyżaniaka przeraża to, że „telewizja dokonuje za niego wyboru”. Nietrudno jednak wyobrazić sobie postawę przeciwną ludzi, którzy postawieni przed możliwością wyboru z setek, czy tysięcy źródeł, będą skłonni raczej wybrać znanego przewodnika po świecie zasobów programowych niż spędzać czas na długotrwałym samodzielnym poszukiwaniu treści ich interesujących. Autor artykułu stwierdza, że „dużą rolę w opóźnianiu zmiany telewizji będzie miała też siła naszego przyzwyczajenia, skłonność do upraszczania życia i inercji, dzięki której wciąż często nie włączamy telewizji, tylko telewizor.” Jeśli tak, to można dyskutować, czy rzeczywiście potrzebne są zmiany, które mają nam „utrudnić życie”. Swego czasu Kazik Staszewski przyznał się, że głupieje przed półką w supermarkecie, bo możliwość wyboru jednego z trzech artykułów daje mu poczucie wolności, ale wybór jednego z kilkudziesięciu to poczucie odbiera.


Wydaje mi się, że zamiast przełomu będziemy mieli do czynienia po raz kolejny z „rewolucją, która nie nadeszła”, jak to miało miejsce w przypadku głoszenia ery wideo, a potem DVD, które miały nieodwracalnie zmieść telewizję z przestrzeni medialnej.

Być może doczekam się jednak realizacji wizji „VoD w każdym domu”, lecz póki co "obraz na żądanie" w wydaniu nowohuckim A.D. 2010 to pragnienie otrzymania jakiegokolwiek przekazu innego niż transmisja z burzy śnieżnej na Antarktydzie. Moje „pole walki” wygląda więc następująco:

Morning routine

| 1 komentarze

Z cyklu najlepsze telewizyjne czołówki ever:


Laseczki z TVN

, , | 0 komentarze

Zdaje się, że gdybym żyła pod koniec XIX w., prenumerowałabym "Kuriera Codziennego", by namiętnie czytać kolejne odcinki "Lalki". Oczekiwanie na kolejny epizod którejś z ulubionych serii to, mówiąc wprost i bez żadnego skrępowania, jedna z moich ulubionych rozrywek dnia codziennego. A, jako że mamy (dla przypomnienia) wiek XXI i niezliczone ilości seriali, rozrywki mi póki co nie zabraknie. Zapowiadam od razu, kwestia seriali telewizyjnych będzie z pewnością niejednokrotnie poruszana na naszym skromnym blogu, dziś odsłona pierwsza i właściwie trochę random, tym bardziej, że "zajęcia poświęcone serialom" jeszcze przed nami :)

Mój wewnętrzny telemaniak każe śledzić mi nowinki. Zatem billboardy (oraz onetowskie reklamy oraz ekhem... pudelkowe zapowiedzi o "polskiej wersji Sex And The City) z czterami atrakcyjnymi paniami, które wkrótce zagoszczą na ekranach TVN pod może naiwnym, może intrygującym, a może nasuwającym skojarzenia z chicklitem "Klub Mało Używanych Dziewic" Moniki Szwai szyldem "Klub Szalonych Dziewic" przyciągnęły mą uwagę. Pierwszy odcinek można było obejrzeć jeszcze przed telewizyjną premierą dzięki http://vod.onet.pl Serwis, skądinąd, warty polecenia i brawa dla Grupy ITI za ukłon w stronę telewidzów nieposiadających telewizora (bądź też tych, którzy uważają ten wynalazek za już nieco archaiczny).

Według informacji producenta "Serial oparty jest na holenderskim formacie "ROZENGEUR & WODKA LIME", emitowanym z sukcesem w latach 2001-2006 na antenie RTL 4." Zatem TVN postawił tym razem na sprawdzony, zachodni format, być może po mało dynamicznym "Teraz albo nigdy!", któremu nie udało się powtórzyć sukcesu "Magdy M."?

Dowiadujemy się, że Klub Szalonych Dziewic to "Odważna obyczajowo opowieść o współczesnych kobietach z dużego miasta: ambitnych, śmiałych, seksownych i inteligentnych. Bohaterki przedstawione w serialu różnią się od innych kobiecych postaci do tej pory znanych z polskich produkcji. Są bardziej wyemancypowane i przebojowe. To silne i niezależne kobiety, które za odwagę bycia sobą, niejednokrotnie płacą wysoką cenę. ".


Jaka jest prawda? Dominika Łakomska, Anna Przybylska, Anna Dereszowska i Monika Buchowiec z pewnością są seksowne i przebojowe. "Ich odwaga i bezkompromisowość determinują relacje z mężczyznami, które w efekcie pozbawione są schematów i klasycznego myślenia o wspólnym życiu". I tutaj pojawia się pierwszy zgrzyt.

Schemat 1)
Bohaterka grana przez Łakomską tworzy bardzo klasyczną i uroczą rodzinkę typu 2+2 z zapracowanym lekarzem, sama zaś zajmuje się domem. W ostatnim odcinku bez większych problemów godzi się na propozycję męża, który dostał lepsza pracę w Łomży i proponuje rychłą przeprowadzkę do pięknego domu na wsi. Nietrudno domyślić się, że wkrótce zaczną się problemy, bo przecież tak ciężko nie mieszkać w Warszawie, na dodatek z dala od przyjaciółek (patrz casus Carrie Bradshaw, która porzuca ukochany Nowy Jork i przyjaciółki na rzecz Paryża i pewnego Rosjanina, co szybko okazuje się pomyłką).

Schemat 2) Magda (Anna Dereszowska) to kobieta ambitna, pnącą się po szczeblach kariery w dużym wydawnictwie. Żyje w konkubinacie z Janem, pracownikiem tej samej korporacji. Dość szybko scenarzyści przemycają nam swoisty popfeminizm, wsadzając w jej usta kwestie (mniej więcej) typu "Ja chce się rozwijać, chce decydować o tym, jak ma wyglądać moje życie" albo "Musisz traktować mnie jak partnera". Kariera czy miłość? Czy on chce mnie sobie podporządkować? Jednym słowem: wątek oryginalnością nie grzeszy.

Najciężej jednak przełknąć błyskawiczną przemianę Karoliny (w tej roli urocza Anna Przybylska). Interesuje ją seks bez zobowiązań, nie chce mieć do czynienia z poważnym uczciem, jednak zachodzi w przypadkową ciążę z młodym kochankiem, z którym "zamieniła może ze 300 słów". Najpierw, rzecz jasna, chce ciążę przerwać. Potem zmienia zdanie, ale widz nie dowiaduję się, co nią motywowało. Jednak największy brak logiki to praktycznie natychmiastowa decyzja o wstąpieniu w monogamiczny związek z ojcem dziecka i wyznaniu mu miłości, ba! o rychłym przypieczętowanie tego związku węzłem małżeńskim. Swoją drogą, jak na TVNowski serial, product-placementu nie jest tak dużo, ale pierścionek zaręczynowy zostaje, tradycyjnie, kupiony w sieci Apart.

Jeśli chodzi o stronę formalną, postawiono głównie na "szybko, kolorowo, nowocześnie". Wielokrotnie ekran dzielony jest na nieco toporne ramki, które pokazują jednocześnie bohaterki w różnych miejscach lub też zestaw ich kilku stałych min podczas wspólnych spotkań przy drinku "Szalona Dziewica". Nowatorskim, jak na polski serial, zabiegiem, jest zastąpienie niektórych kwestii dialogowych pojawiąjącym się u dołu ekranu okienkiem bliżej nieokreślonego komunikatora internetowo-komórkowego, za pomocą którego przyjaciółki informują się wzajemnie o tym, o czym widz właśnie się dowiedział.

Niemniej jednak zadanie tego serialu równe jest mniej więcej temu, jakie ma spełniać kolorowy, słodki drink. Rozluźnić, dać chwilę rozrywki. Jutro kolejny odcinek, który być może podpowie, czy wkrótce będzie się chciało opuścić ten bar czy zamówić kolejnego Cosmopolitana made in Poland?

Let's begin!

| 2 komentarze

Igraszki intelektualne czas zacząć.